Lubię tu być (Lokator)

Lubię tu być (Lokator)

Poznajcie Lokatora – kiedyś pub i księgarnię, a dzisiaj księgarnię, kawiarnię, wydawnictwo i galerię w jednym. Z PIO Kalińskim, Mateuszem Pakułą i Małgorzatą Walendowską rozmawiają w Lokatorze na Mostowej Maciej Jakubowiak i Michał Sowiński.

Maciej Jakubowiak: Czy można tu kupić piwo?

PIO Kaliński: Nie!

M.J.: Dlaczego?

PIO: Zaczynasz tak, jak wszyscy, którzy robią ze mną wywiady od jakichś czterech lat. Zawsze pytają, czy można kupić piwo w Lokatorze. Naprawdę, taki jest początek tej rozmowy?

Michał Sowiński: To pierwsze pytanie, które się nasuwa.

PIO: Słuchajcie. Jeszcze rok temu można było kupić, takie małe butelkowe, na „smaka”. Ale jako że idea zmiany wizerunku zakładała obrót o sto osiemdziesiąt stopni, to piwo się tu po prostu nie przyjęło. Było zupełnie nie na miejscu i ludzie to czuli. Nie było po prostu takiej potrzeby. O godzinie dwudziestej kończymy pracę i wtedy mamy czas, żeby iść na piwo i pogadać. W Lokatorze było tak, że o godzinie dwudziestej wszyscy przychodzili i zaczynali pić piwo. Nie ukrywam, że ta zmiana nastąpiła po tym, jak urodził się Franciszek. Życie z dziećmi automatycznie zmieniło cykl imprezowy. A Lokator był stuprocentowo imprezowy.

M.J.: To ciekawe, że już dwa razy powiedziałeś o dawnych miejscach „Lokator”. Nie siedzimy teraz w Lokatorze?

PIO: Ja to staram się dosyć mocno rozgraniczać. To jest niby ta sama firma, bo Lokator funkcjonuje od 14 lat i po prostu zmienia siedziby, natomiast idea była taka, żeby zmienić imprezownię w miejsce, gdzie wciąż można się spotkać i pogadać, ale przede wszystkim można spotkać literaturę. Kiedyś była tam tylko duchem, a teraz jest namacalna. Jest wybrany księgozbiór, są spotkania literackie, ale też przychodzą ludzie, którzy są literaturą zainteresowani. W dalszym ciągu przesiaduje tu Jurek Franczak, może nie tyle, co kiedyś. Ale za to częściej można spotkać Grzesia Franczaka. Są pewne przyzwyczajenia wśród ludzi, to pozostało.

M.J.: Lokator starzeje się razem z tobą?

PIO: Tak, ostatnio na to wpadłem, ale wcale mnie to nie smuci.

Mateusz Pakuła: To miejsce ma mnóstwo plusów dla literatów. To właśnie w tym nowym Lokatorze napisałem przecież pół książki. I Grzegorz Franczak tak samo.

PIO: Dokładnie, Kobierki powstawały już tutaj.

M.P.: W starym Lokatorze nie dałoby się tego zrobić, przynajmniej ja bym nie umiał.

M.S.: A dlaczego tylko pół?

M.P.: Drugie pół napisałem już w swoim biurze, w klitce, którą wynająłem w Forum Przestrzenie, żeby się nie rozpraszać ludźmi, którzy tu przychodzili. Ale te pół książki, które powstało tu, jest lepsze.

PIO: To ciekawe, co mówicie. Kiedy istniał Point (kojarzycie jeszcze to miejsce?), taka kafejka internetowa na Grodzkiej – tam Jurek Franczak napisał swoją pierwszą książkę. Siedział przy komputerze, kasował ludzi, którzy przychodzili „na internet”, i klepał, i klepał. Potem nastała dekada Lokatora. Tam różni ludzie coś pisali, choć nie powstawały może całe powieści. Ale już w Lokatorze na Krakowskiej przecież swoje powieści pisali i Łukasz Orbitowski, i Jurek Franczak, i Robert Ostaszewski. Natomiast tutaj Mateusz Pakuła i Grzegorz Franczak. Jest piękna kontynuacja.

M.P.: A kto wie, czy ktoś jeszcze tu czegoś nie napisał. Może ktoś się nie przyznawał.

M.S.: Kim są lokatorzy Lokatora?

PIO: Przyznałem się wcześniej, że Lokator starzeje się razem ze mną. Ale on starzeje się ze swoimi lokatorami.

M.P.: Ja do pierwszego Lokatora przychodziłem, mając lat 20.

PIO: Dobrze, że nie powiedziałeś: 18. Ale czekaj, ja miałem 21 lat, kiedy założyłem Lokatora. Nie… 24. Jest też część takich dawnych lokatorów, którzy już w ogóle nie chodzą po knajpach. Forma wpadania na poranną kawę albo po książkę bardziej pasuje. A jeśli już się mamy spotkać wieczorem, to od wielkiego dzwonu, jak mamy wychodne. Czasem, kiedy spotykamy się ze znajomymi, powracają stare historie: „A pamiętasz to? A pamiętasz tamto?”. Te wspomnienia są żywe. Wszyscy się jednak zmieniamy, rodzą się dzieci. Myślę, że gdyby Lokator utknął na Meiselsa [pierwsza siedziba klubu Lokator – przyp. red.], wyglądałoby to zupełnie inaczej.

M.J.: Widma starych Lokatorów wędrują za tobą? Czy to nowe, eleganckie miejsce, z książkami i kawą, bardzo warszawskie, byłoby możliwe bez swojej legendy z Meiselsa i Krakowskiej?

PIO: Myślę, że Lokator jest możliwy, dopóki ludzie wiedzą, że to jest Lokator. To jest fenomen tego miejsca. Mogłem, przenosząc tu księgarnię, nazwać ją zupełnie inaczej i zerwać z tradycją. Ale byłoby to nienaturalne. Myślę, że w dalszym ciągu jest to ta sama idea, która istniała w poprzednich miejscach, czyli spotykania się z ludźmi, polecania im fajnych rzeczy. Kiedyś był większy nacisk na gadanie przy piwie, spotkania, wystawy, koncerty. A teraz jest więcej miejsca na czytanie, bo ludzie, którzy tu bywają, naprawdę dużo czytają.

M.P.: Większy jest też nacisk na wydawanie. Nowy Lokator wydaje dużo więcej książek niż kiedyś. I to go też odróżnia od innych krakowskich księgarni, które zajmują się tylko sprzedawaniem książek.

M.S.: Jaka jest funkcja księgarni w całokształcie przedsięwzięcia o nazwie Lokator?

PIO: To przede wszystkim fajne miejsce promocyjne. Wszystko, co chcemy robić wokół wydawnictwa, możemy robić w Lokatorze. Ale oczywiście nie ograniczamy się do niego, bo współpracujemy z zaprzyjaźnionymi księgarniami z całej Polski, ale tylko takimi, które myślą o tym, co sprzedają. Po tym można poznać dobrą księgarnię: pracujący tam ludzie patrzą na książkę i wiedzą, że to nie jest towar, ale pewien twór artystyczny, i doceniają to. Ja nawet się nie pcham do księgarni sieciowych, bo wiem, że moje książki by tam przepadły. Wiem, że jeśli księgarz nie doceni książki, to jej, tak naprawdę, nie ma. To się sprawdza i coraz więcej małych księgarni właśnie w ten sposób działa.

M.J.: Jak doszło do tego, że wydajesz OuLiPo?

PIO: Zaczęło się tak naprawdę od przenosin na Krakowską i od „Mrówkojada”, który wtedy wystartował. „Mrówki w czekoladzie” – czyli niezależny art-zin na najdziwniejsze tematy, wyszło tego aż 99 numerów – rządziły na Meiselsa. Natomiast na Krakowskiej 27 działo się już tak dużo, że musiał powstać magazyn. Natłok imprez, koncertów, wystaw spowodował, że aby się tym dzielić, aby pozostawała po tym wszystkim jakaś pamięć, stworzyliśmy pismo. Sporo się w nim udzielali Jacek Olczyk, Jurek Franczak, Grzegorz Jankowicz, ale też Jan Gondowicz, który pisał wykłady patafizyczne, także Agnieszka Taborska, która do każdego numeru pisała felietony. Bardzo fajna grupa ludzi.

Jacek Olczyk – wtedy chyba bronił magisterkę – przetłumaczył Teatr 1 Pereca. Od tego się zaczęło. Jak to oceniam z dzisiejszej perspektywy, był to największy błąd wydawnictwa, że Teatr 1 poszedł na pierwszy ogień. To jest książka, która nawet dzisiaj się zupełnie nie sprzedaje, a ludzie sięgają po nią dopiero wtedy, kiedy kupią inne książki Pereca. Teraz dopiero mógłbym ją spokojnie wydać. Ale trzeba popełnić swoje pierwsze błędy. Wtedy to było wielkie wydarzenie: pierwsza książka z Serii Potencjalnej, plany na kolejne tytuły. To przedsięwzięcie zgromadziło też fajnych tłumaczy, bo i Annę Wasilewską, i Wawrzyńca Brzozowskiego. Dzięki temu kolejną książką był już Gabinet kolekcjonera, którą przetłumaczył Wawrzyniec, i Człowiek, który śpi w tłumaczeniu Anny Wasilewskiej.

Natomiast lata wcześniej to Grzegorz Jankowicz zaraził mnie Perekiem, po pierwszym wydaniu Życia instrukcji obsługi. Złamał kiedyś rękę i bardzo mu się nie chciało jechać na konferencję do Katowic, więc siedział w Lokatorze i przez cały dzień opowiadał mi fabułę Życia instrukcji obsługi. Zaraz po tym spotkaniu kupiłem własny egzemplarz Życia…. Później odbywały się spotkania patafizyczne, spirala została nakręcona, brnęliśmy w to dalej. A teraz, dzięki temu, że poznałem Jacques’a Joueta i że bardziej osobiście wszedłem w struktury OuLiPo, jest mi łatwiej. Czuję się w tym świecie bardziej swojsko.

M.J.: Planujesz zostać oulipiańczykiem?

PIO: Nie. Ale mam wielką przyjemność w wydawaniu tych książek. Choć zdaję sobie sprawę, że Jouet nie jest u nas najbardziej poczytnym autorem, to z wielką przyjemnością rozmawiam z nim o kolejnej książce czy o kolejnym autorze, którego chcemy promować w Polsce. Bardzo fajnie się z nimi współpracuje i chyba w tym tkwi problem: ciężko z tym zerwać.

M.S.: A czy to się opłaca?

Finansowo? Oczywiście, że nie. Ale satysfakcja z powoływania tych książek do życia w Polsce jest wielka. Mam zresztą wielką satysfakcję z każdej książki, którą wydaję: czy to jest rozsławiony już Perec, czy mniej znany w Polsce Jouet. Na pewno nie jest to nasze jedyne źródło dochodów. Jest księgarnia, jest wydawnictwo, czasem sprzedają się moje grafiki. Ale już z racji braku czasu musiałem zrezygnować z dodatkowych zleceń. Nie robię już projektów dla innych wydawnictw, nie robię projektów plakatów, którymi się kiedyś zajmowałem, ale też wydawałem wtedy mniej książek. Coś za coś.

M.S.: Czy to, że prowadzisz księgarnię i spotykasz na co dzień ludzi, którzy kupują książki, wpływa jakoś na twoje decyzje wydawnicze?

PIO: Kompletnie nie. To raczej my staramy się wpływać na to, co nasi klienci mogą tu kupić, niż na odwrót.

M.P.: Pamiętam, że kiedy tu przesiadywałem, przyszła raz pani, która chciała kupić jakąś „sensowną książkę, tylko żeby to nie było żadne lewactwo” – jak powiedziała, grożąc Gosi palcem. Rozejrzała się, no i w tym, co jej tu zaproponowałeś, niczego dla siebie nie znalazła.

PIO: Czyli samo lewactwo?

M.P.: Samo lewactwo!

PIO: Zdarzają się różni klienci. By nie szukać daleko, dzisiaj rano zjawiła się pani, która po prostu szukała jakiejś fajnej książki i wyszła z czterema, totalnie zachwycona. Jeśli sam lubisz książki i znasz to, co masz w księgarni, możesz też wyczuć, co polubi klient. Nie jest to jakieś specjalnie trudne, po kilku latach pracy w księgarni można taką wiedzę posiąść.

M.J.: Mateuszu, spotykasz tu czasem swoich czytelników?

M.P.: Zdarza się, ale najczęściej są to ludzie, których po prostu znam na co dzień. Zdarzyło się, że Wiktor Loga-Skarczewski, aktor ze Starego Teatru, spotkał mnie tu i akurat miał przy sobie dwadzieścia parę złotych, kupił moją książkę i zażądał autografu.

PIO: Dlatego przeniosłeś się do pisania książek gdzie indziej? Dlatego, że grono ludzi, których się tu zna, wcale nie jest małe?

M.S.: Przychodzili i pytali, jak idzie?

M.P.: Bardzo dobrze pisało się tutaj z tego też względu, że mogłem wykorzystywać te książki, które tu leżą na półkach. Czy to był Lévi-Strauss i Smutek tropików, czy reportaże z wydawnictwa Czarne, czy Pessoa, czy Breinard. One bardzo mnie zapładniały.

PIO: Na ostatniej stronie Panoptikosa powinna być informacja, że wszystkie książki wykorzystane w tekście można zakupić w księgarni Lokator.

M.P.: Najważniejsza okazała się perspektywa tego, że nie będą mi przeszkadzały dzieciaki, które tu często wpadają z rodzicami. To jest chyba niezwykle istotne w tej księgarni: bardzo dobra selekcja wydawnictw dla dzieci, pięknych książek. I krążące wśród tych książek dzieci czasem utrudniały skupienie się na pracy.

PIO: Przede wszystkim zaczęło tu przychodzić dziecko Mateusza!

M.P.: Tak, i żądało, żebyśmy poczytali razem Mapy lub Mamoko.

PIO: Mateusz przychodził tu najpierw sam, potem z dzieckiem. Marta Eloy Cichocka, która dziesięć lat temu czytała w Lokatorze swoje wiersze i robiła wystawy fotografii, teraz przyprowadza córkę, która robi przemeblowanie w książkach. Jurek Franczak przychodzi tu regularnie z Hanią. To jest dla nas wszystkich zupełnie inny etap. Jednak w dalszym ciągu Lokator spełnia funkcję miejsca, w którym można się spotkać i pogadać. Jak dzieciaki urosną, to będą się spotykać gdzie indziej, a wtedy my znowu będziemy mogli…

M.P.: Albo to my będziemy siedzieć na zapleczu, a dzieciaki już tutaj.

M.J.: Ten dział dziecięco-młodzieżowy rozrósł się już znacząco, bo przecież otworzyłeś nie tak dawno Lokatora bis na Stromej, prawie całkowicie dedykowanego książkom dla dzieci.

PIO: Otworzyłem, ale nie jest to jeszcze pełny sukces. Podgórze nie jest jeszcze dzielnicą bardzo turystyczną, aczkolwiek mam takie założenie, że w ciągu kilku lat się to zmieni. Po roku nie ma się co poddawać, trzeba chwilę poczekać i będzie dobrze.

M.J.: Podobno miałeś plan przyciągać tam rodziców odbierających dzieci ze szkoły naprzeciwko.

PIO: Myśleliśmy o tym, że bliskość szkoły wygeneruje ruch, ale głównie dotyczy to jednak napojów. Lokator na Stromej jest też hurtownią książek dla naszego sklepu internetowego, który był bardzo dobrym pomysłem. Dużo więcej sprzedajemy przez internet niż stacjonarnie. Myślę, że trzeba włożyć dużo pracy w to, aby to nowe miejsce stało się czymś takim, jak Lokator na Kazimierzu. Ale jest to możliwe. Niektórzy dopiero po roku dowiedzieli się, że tam jest Lokator. O tym, że Lokator przeniósł się na Mostową, po miesiącu wiedzieli już wszyscy lokatorzy, a tam to trwa nieco dłużej. Podgórze ma swoje prawa. To jest już jednak dzielnica za rzeką.

M.P.: I bardzo powoli docierają stamtąd wiadomości.

M.S.: A skąd twoje zainteresowanie książką dla dzieci? Czy dlatego, że sam jesteś projektantem?

PIO: Zawsze bardzo dużą wagę przywiązywałem do szaty graficznej. I nawet, kiedy Lokator był na Krakowskiej, to w jednej z salek mieliśmy znacznie bardziej selektywny niż tutaj wybór książek. Było tam kilka wydawnictw: Karakter, który dopiero zaczynał, słowo obraz/terytoria, które zawsze świetnie wydawało książki. Tutaj musiałem powiększyć ofertę i może nie zwracam już na to takiej uwagi, natomiast w dalszym ciągu staram się współpracować z wydawnictwami, które dbają i o szatę graficzną, i o tekst, i o tłumaczenie, które są świadome tego, co robią. Nie lubię wydawnictw, które wydają książkę jako produkt i nie zadają sobie nawet trudu, żeby zaznaczyć, kto ją tłumaczył. Albo nie podają informacji, kto projektował okładkę.

M.J.: Mówisz o tych różnych funkcjach związanych z powstawaniem książki: autorze, tłumaczu, projektancie, wydawcy. Sam do tego wszystkiego jesteś księgarzem. Czy można cię nazwać totalnym twórcą książek?

PIO: Można powiedzieć, że jestem wydawcą i projektantem.

M.J.: Ale wydajesz czasem swoje własne artbooki, więc występujesz też w roli autora.

PIO: To wiele ułatwia, bo mogę zrozumieć wszystkie strony tego procesu. Każdy twórca przejmuje się tym, co robi. Autor chce dopiąć swój tekst do końca i znaleźć w nim spełnienie. Ale również wydawca i księgarz mają takie ambicje. Jako wydawca lepiej rozumiem księgarzy, a jako księgarz łatwiej dogaduję się z wydawnictwami. Jestem w dosyć komfortowej sytuacji. Co nie oznacza, że potrafię przez to wydawać książki, które się łatwo sprzedają. Bo zwracam uwagę przede wszystkim na to, żeby książka była dopieszczona. Niekoniecznie musi być łatwa w odbiorze, ale musi być dopięta pod każdym względem.

Zawsze można się bardziej postarać i wydać ją jeszcze bardziej elegancko, podnosząc przy tym cenę do 100 zł. Ale trzeba znać realia rynku: książki za 100 zł prawie nikt nie kupi. Ja się tego bardzo długo uczyłem. Studia skończyłem 14 lat temu. A jeszcze wcześniej, w „Nowym Wieku”, piśmie, które założyliśmy z Grzegorzem Jankowiczem i Jurkiem Franczakiem, uczyliśmy się druku. To były nasze pierwsze składy, zgrywanie tekstu z formą, dbanie o sprzedawalność gazety. Trzeba było myśleć o tym, żeby gazeta mogła i chciała się sprzedać, a więc żeby i jej cena nie była z kosmosu. Uczyliśmy się, tak naprawdę, na bieżąco. Potem „Mrówkojad” był dużo fajniejszy i przychodził znacznie łatwiej. Natomiast dzisiaj wydawanie książek jest prostsze niż 15 lat temu, bo też technika poszła do przodu. Ale za to prawa rynku są trudne, bo konkurencja jest ogromna, a czytelnictwo nie jest na najwyższym poziomie. Żeby dostać się do tych ludzi, którzy powinni zainteresować się wydawaną książką, trzeba się czasem bardzo postarać.

M.S.: Jak się współpracuje z takim wydawcą, jakim jest PIO?

M.P.: Świetnie się współpracuje. Przyszedłem do PIO chyba zimą, kiedy rozstałem się z moim poprzednim wydawcą, Fundacją SPLOT. W pewnym momencie przestali mieć siłę, aby skutecznie promować i sprzedawać moje książki, a do tego potrzeba naprawdę dużej determinacji. Przyszedłem do PIO z propozycją, by wydał kolejny zbiór moich sztuk. I powiedział, że bardzo chętnie…

PIO: …ale pod warunkiem, że wymyślimy, jak to zrobić. Bo to nie jest łatwy temat.

M.P.: Tak, bo chodzi tu o tak nieczytany gatunek, jakim jest polski dramat współczesny. Dramat czy w ogóle sztuki teatralne są bardzo mało czytane, prawdopodobnie mniej niż poezja albo na podobnym poziomie. Chyba na całym świecie tak to wygląda. Nie jest to bardzo opłacalna sprawa.

PIO: Dlatego właśnie przez całe pół roku, odkąd książka się ukazała, trzeba ją nieustannie promować. Tu jeden wywiad, dla radia, tam drugi. Tu jakaś premiera, tu słuchowisko.

M.P.: Na szczęście są takie sytuacje, które dzieją się same, czyli premiery tych sztuk, przy okazji których można w teatrze promować książkę i trafiać z nią do ludzi prawdopodobnie najbardziej nią zainteresowanych. Wtedy faktycznie te książki się sprzedają. A jeśli chodzi o samą współpracę, to naprawdę super. To chyba jedyna książka, która nie ma twojej okładki?

PIO: Nie jedyna, aczkolwiek to był nasz wybór, żeby wybrać taki projekt.

M.P.: To była twoja sugestia, żeby użyć grafiki Kuby Woynarowskiego, która wcześniej była też podstawą do plakatu do słuchowiska Radia Kraków „Lord Kantor”. Grafika jest super, Woynarowski jest bardzo zdolny.

PIO: Świetnie się też złożyło, bo Woynarowski dostał w tym czasie Paszport Polityki.

M.P.: Doświadczenie PIO jest bardzo duże, a przez to współpraca była naprawdę łatwa. Wypracowana sieć kontaktów też jest dużym ułatwieniem.

M.J.: A zaglądasz czasem do różnych księgarni, żeby sprawdzić, jak się sprzedaje twoja książka?

PIO: Sam je tam wozi!

M.P.: Sam je tam wożę. Nie wiem, czy moją książkę można dostać w księgarniach poza tymi małymi, przy teatrach czy instytucjach teatralnych.

PIO: Gwarantuję, jako wydawca, że w sieciówkach jej nie znajdziesz.

M.P.: W sieciówkach nie ma nawet takiej półki jak dramat. W Polsce można dostać Gombrowicza, Mrożka, Witkacego, ale nie ma w ogóle twórców współczesnych. Poza tym jest jeszcze dwoje pisarzy, którzy piszą dramaty i je wydają: Demirski i Masłowska. Ale Masłowska nawet jako sprzedawalna prozaiczka jest niesprzedawalną dramatopisarką.

PIO: Ale to, że nie jest to opłacalne, nie oznacza, że nie należy tego wydawać.

M.P.: I przyzwyczajać ludzi do tego, że można to też czytać.

M.S.: PIO, jaki jest twój stosunek do publicznego wsparcia dla księgarni? Wolisz kompletną niezależność, czy liczysz na jakieś ulgi?

PIO: Wolę kompletną niezależność. Natomiast doceniam każde wsparcie. Uważam jednak, że nie należy tylko na tym poprzestawać. To jest biznes jak każdy inny. Może jest mniejsza grupa docelowa. Korzystam z programów wydawania książek i popieram akcje promowania czytelnictwa. Ale nie jest to jedyna podstawa działalności.

M.S.: A masz jakąś receptę na usprawnienie tych publicznych programów wspierania księgarń? Co jest szczególnie potrzebne?

PIO: Trzeba uczyć czytelnictwa od podstaw. Przyzwyczajać do czytania od małego, żeby więcej ludzi uważało, że książka jest towarem potrzebnym.

M.J.: Jeśli książka nie do końca jest towarem, to czy księgarnia nie do końca jest sklepem? Po co kupować tutaj, skoro w dyskontach internetowych te same książki można dostać 30% taniej?

M.P.: Kiedy nie masz jakiejś konkretnej książki do kupienia, tylko chcesz po prostu jakąś dobrą książkę, to możesz przyjść do takiej księgarni, w której selekcję za ciebie robi np. PIO Kaliński. Jak chcesz kupić np. komiks w takim sklepie internetowym, to musisz znać konkretny tytuł. A tutaj możesz przyjść i obejrzeć sobie różne komiksy, podjąć decyzję i kupić. Możesz oczywiście też stąd wyjść i kupić w dyskoncie.

PIO: Nie mam problemu z tym, że ludzie kupują książki w dyskontach. Jesteśmy na takim etapie rozwoju, że trzeba się cieszyć z tego, że ludzie w ogóle kupują książki i je czytają. Uważam, że powinno być jak najwięcej miejsc, w których są książki, żeby ludzie z nimi obcowali i czuli, że one są jak chleb, dostępne codziennie. Potem dopiero możemy zacząć mówić ludziom, co jest lepsze, a co nie do końca fajne, i jakoś ich ukierunkowywać. Natomiast, niestety, na razie jesteśmy na tym pierwszym etapie. Nie sądzę, żeby sieciówki nagle zbankrutowały, wręcz przeciwnie. Ale im większa dostępność książek, tym lepiej. To jest podstawa.

A to, że nie uważam książki za towar, wynika raczej z mojego punktu widzenia jako autora. Staram się wypuszczać książki jako małe dzieła sztuki, tak żeby były ładne i przyjemne w obcowaniu, żeby ludzie chcieli je mieć u siebie. A to też zachęca do tego, żeby przyszli do księgarni, a nie kupili je przez internet. Jako księgarz cieszę się przede wszystkim, gdy ludzie przychodzą i kupują książki. Kiedy komuś się doradza, a on wraca i mówi: „Poproszę jeszcze”. To jest jedna z najfajniejszych rzeczy, jakie mogą się przytrafić w tej pracy. A takich klientów jest dużo. Nie tylko wracają, ale też zapraszają swoich znajomych.

M.S.: A czy sprzedajesz czasem coś, czego nie polecasz albo czego się wstydzisz, tylko dlatego, że dobrze się sprzedaje?

PIO: Tak. Niestety tak. Tak jest rynek urządzony, że muszę mieć książki, które się po prostu dobrze sprzedają. Choć robię bardzo ostrą selekcję. Muszę przyznać, że z tego, co jest polecane w mediach, mam 10%. Ale to są już rzeczy, które naprawdę muszę mieć. Natomiast kiedy czasem widzę, jak jest wydana książka, to mnie szlag trafia i najchętniej zdzieliłbym nią wydawcę przez łeb. Kiedy są festiwale literackie, na które przyjeżdżają autorzy, zastanawiam się tylko, czy takim wydawcom nie jest głupio, że wydali książkę w taki sposób. Muszę ją mieć, ale drżę, że mam ją na półce. I czekam tylko na moment, kiedy się sprzeda, wyjdzie z księgarni i już jej nie będzie. Przerażają mnie np. książki złożone bez marginesów, których nie da się czytać. Sam fakt, że ukazuje się książka, której się nie da czytać, jest straszny. A potem sprzedaje się to ludziom – i nie ma się co dziwić, że nie mogą tego przeczytać i tak są wkurzeni, że nie sięgają już po kolejne książki.

M.J.: A jaki jest twój stosunek jako wydawcy i projektanta do e-booków?

PIO: Bardzo pozytywny. Choć ich nie lubię.

M.J.: Myślisz, że są w stanie zagrozić książce papierowej?

PIO: Nie. Ale myślę, że mogą przyczynić się do popularyzacji literatury. Żyjemy w epoce bardzo wygodnych ludzi. A im jest łatwiejszy dostęp do literatury, tym lepiej. Natomiast doceniam to, co zrobił ostatnio np. Jacek Dukaj. Książka elektroniczna otwiera nowe możliwości, do tekstu można dodać inne media, muzykę, film, których nie ma w normalnej książce. Ja bym raczej w tę stronę to pociągnął, niż traktował e-booki jako konkurencję dla książek papierowych. Uważam, że media powinny się uzupełniać, a nie konkurować. Tak jak dobra ekranizacja czy dobra inscenizacja teatralna może napędzić czytelnictwo…

M.P.: I często napędza.

PIO: …tak też książka może napędzić rynek filmowy. Daleko nie musimy szukać – 50 twarzy Greya pobiło wszelkie rekordy. O, tej książki akurat nie miałem. Ale też nikt o nią nie pytał.

M.J.: To nie takie miejsce, w którym pyta się o 50 twarzy Greya?

PIO: Nie, spodziewałem się, że ktoś może o to zapytać, ale jakoś się nie zdarzyło. Gosiu, czy pytał ktoś o 50 twarzy Greya?

Małgorzata Walendowska: Nie. Tak! Pani była rozczarowana i powiedziała, że nic nie mamy.

M.J.: Dużo czasu tu spędzasz?

PIO: Jestem tu codziennie, po kilka godzin. Ja tu po prostu lubię być. Albo pracuję i jestem wśród książek, albo robię ilustracje i też jestem wśród książek. Albo przychodzą znajomi i jest z kim pogadać o książkach.

M.J.: Gosiu, kim są ludzie, którzy tu kupują?

M.W.: Jest taka prawidłowość, że w tygodniu przychodzą najczęściej stali klienci, którzy dużo czytają, mają sprecyzowany gust, wiedzą, czego chcą, i wiedzą, że tutaj to dostaną. Czasem przychodzą też po to, żeby po prostu pogadać o książkach. Zdarza im się włączać w rozmowy z klientami, kiedy słyszą, że coś polecam, dodają coś od siebie i wywiązują się przy tym świetne dyskusje. Bywa, że pół Lokatora stoi i rozmawia o książkach. Natomiast w weekendy pojawiają się przypadkowi ludzie, pytający o bestsellery, ale też o lody, kanapki i pierogi. I o kłódki do przyczepienia na kładce Bernatka. Ludzie pytają, czy można je tutaj wygrawerować.

PIO: Jak nie będzie szło z książkami, to zmienimy branżę. A na razie we wrześniu obchodzimy czternastolecie.

Kategorie: Wywiady
Obszary strategicznego rozwoju: