Niektórzy myśleli, że jesteśmy jakąś szurniętą sektą (Massolit)

Niektórzy myśleli, że jesteśmy jakąś szurniętą sektą (Massolit)

O Massolit Books & Café z Davidem Millerem i Lynnem Suhem, czyli założycielem i menedżerem jedynego takiego miejsca w Polsce – księgarni i kawiarni amerykańskiej, pełnej nieznanych w naszym kraju książek sprowadzanych zza oceanu statkami, od 14 lat miejsca literackich rozmów  i spotkań krakowskich ekspatów – rozmawia Michał Koza.

Przeżyli już wiele – atak Falangi, wizyty „człowieka-kurczaka” i podpalenie dzwonu do segregacji śmieci. Przy krakowskiej ulicy Felicjanek prowadzą Massolit, kawiarnię i księgarnię amerykańską, jedno z najciekawszych miejsc na literacko-kulturalnej mapie miasta. David Miller i Lynn Suh opowiadają o swoich gościach, planach na przyszłość, a także o tym, skąd bierze się wyjątkowy klimat ich lokalu.

Michał Koza: Przyszedłem tutaj rano, dobrych parę minut przed dziesiątą. Okolica nie należy do szczególnie ruchliwych, nie spodziewałem się, że przed wejściem do Massolitu będą już czekać niecierpliwie goście! Co ich tak tutaj ciągnie?

David Miller: Kawa? To przestrzeń, która ściąga wielu ludzi. Mamy taką zasadę: jeśli ktoś chce zrobić otwarte spotkanie, może użyć naszej przestrzeni za darmo – niczego nie oczekujemy w zamian. Wystarczy tylko zrobić wcześniej rezerwację. Dlatego w trakcie roku akademickiego zdarza się, że codziennie jest jakieś spotkanie. I jak się okazuje, mamy też Klub Książki, nie wiedziałem o tym! Spotykają się w poniedziałki rano, dlatego przyszło tyle ludzi. Jest wiele różnych grup, które korzystają z przestrzeni Massolitu.

M.K.: Jacy to są ludzie? Pewnie już dobrze znacie swoich klientów.

D.M.: Gdybym miał przedstawić proporcje: jedna trzecia klientów to obcokrajowcy mieszkający w Krakowie, druga: mieszkający tu Polacy, natomiast trzecia: turyści. Mam na myśli księgarnię, kawiarnia jest zazwyczaj odwiedzana przez Polaków.

M.K.: Często macie okazję rozmawiać z nimi o książkach?

D.M.: Zastanawiam się… To ciekawe, że rzadko dyskutujemy o książkach z Polakami. Czasem pojawi się ktoś, kto chce kupić prezent dla swojego dwunastoletniego dziecka i pyta, jaka anglojęzyczna książka będzie najlepsza. Turyści chcą z kolei dowiedzieć się jak najwięcej o Polsce, o historii czy kulturze. Takie pytania dostajemy najczęściej.

Lynn Suh: To bardzo fajne, że mamy zbiór literatury polskiej, który obejmuje znacznie więcej autorów niż, powiedzmy, Miłosza i Szymborską, Herberta czy nawet Zagajewskiego. Wielu turystów przybywających do Krakowa ma już sporą świadomość literacką.

D.M.: Zabawne, że chociaż nie mam wielu okazji, żeby doradzać klientom, kiedy ktoś już chce lepiej poznać Polskę i tutejszą kulturę, przynoszę mu Sienkiewicza. Problem w tym, że coraz trudniej go już dostać. Ale Potop to naprawdę świetne wprowadzenie do polskiej kultury.

M.K.: Kontrowersyjna opinia!

D.M.: No właśnie, bo większość ludzi, którzy tu przychodzą, kojarzy głównie dwudziestowieczne teksty – ale niewiele wiedzą o starszych autorach. Pamiętajmy też, że stylizowany język Sienkiewicza został przetłumaczony na dość przystępny angielski – dla osób anglojęzycznych książka jest raczej dość łatwa w odbiorze.

M.K.: A kogo polecilibyście ze świeższych pisarzy?

D.M.: Ludzie często szukają literatury wydanej po ’89 roku – problem w tym, że póki co niewiele przetłumaczono na język angielski. Ale poleciłbym na przykład Andrzeja Stasiuka…

L.S.: …a z poezji Andrzeja Sosnowskiego i Tomasza Różyckiego, których sam znam lepiej lub gorzej.

D.M.: Mówiąc szczerze, często polecam też kryminały Zygmunta Miłoszewskiego, w których można znaleźć bardzo konkretny obraz Polski. Z drugiej strony: nie lubię Marka Krajewskiego. Nie polecam.

M.K.: Wspomniałeś, że rzadziej rozmawiasz o książkach z Polakami. Może jest tak, że trudniej nam się otworzyć na swobodną dyskusję i nawet w księgarni lepiej czujemy się w „oficjalnych” relacjach?

D.M.: Do końca nie wiem – na pewno jest tak, że niektórzy przychodzą, wiedząc dokładnie, co mają kupić, i niekoniecznie chcieliby o tym rozmawiać. Wśród polskich klientów najczęściej zdarzają się tacy, którzy potrzebują taniej, naprawdę taniej książki, żeby po prostu ćwiczyć swój angielski. Są też tacy, którzy kupują książkę dla dziecka – i wtedy czasem pojawiają się bardziej szczegółowe pytania. Mamy też sporą społeczność ludzi ze środowisk akademickich, którzy również dokładnie wiedzą, czego chcą. Dlatego szansa na rozmowę po prostu się nie pojawia. Myślę, że to niekoniecznie kwestia polskiej specyfiki. To raczej kwestia tego, jaka relacja łączy danego klienta z językiem angielskim. Ludzie, którzy znają go na tyle dobrze, żeby przeczytać anglojęzyczny tekst akademicki, zwykle nie potrzebują dodatkowej pomocy.

M.K.: A zdarza się, że ktoś przychodzi po prostu porozmawiać o wrażeniach z lektury?

L.S.: Po to powstały „Massolit Discussion Series” – żeby spotkać i poznać ze sobą ekspertów (najczęściej pisarzy) i czytelników, ze środowiska akademickiego lub spoza niego. Dlatego w naszej serii spotkań proponujemy tematy, które wychodzą poza literaturę i kierują w stronę kwestii społecznych i politycznych, prowokują do dyskusji. Właśnie po to wystartowaliśmy z tym projektem: żeby skomunikować obie strony.

D.M.: Czasem są trudności – kiedy zapraszamy angielskiego pisarza, żeby czytał swoje utwory, to zwłaszcza w wypadku poezji niektórym może być ciężko za nim nadążyć, co później utrudnia dyskusję.

Skupiliśmy się na literaturze, ale środowiska skupione wokół Massolitu niekoniecznie są z nią związane. Czasem są ukierunkowane bardziej społecznie, jak np. Krytyka Polityczna, która spotykała się tu regularnie. Mamy tu małą biblioteczkę, którą nam zostawili. To też miejsce, w którym dość regularnie organizują rozmaite wydarzenia i spotkania krakowscy studenci amerykanistyki. Zatem z tej przestrzeni korzysta wiele grup, które nie są ściśle związane z literaturą.

M.K.: Co z tymi, którzy są jeszcze mniej zainteresowani?

D.M.: Mamy ciasto!

L.S.: Kiedyś zaprosiliśmy poetkę, która przeczytała kilka utworów. Później miała być dyskusja, więc ludzie zaczęli rozmawiać – ale nie z nią, tylko między sobą. To być może jeszcze ważniejsze. Zadawałem im podstawowe pytania, bo jej poezja była bardzo wymagająca: co myślą o tych utworach, co czują itd. – niezależnie od tego, ile wiedzą o literaturze. To było bardzo wciągające.

D.M.: Był też pewien człowiek, który oprowadza połączone grupy Izraelczyków i Palestyńczyków po historycznych miejscach w Izraelu. Opowiedział u nas o tym, jaki jest sens takiej turystyki. Słuchaczami byli Polacy i mieszkający tutaj Amerykanie. I dyskusja naprawdę była bardzo intensywna!

L.S.: Zdarzyła się też dyskusja o „graffiti” kibiców dwóch krakowskich klubów – Cracovii i Wisły. Zastanawialiśmy się nad ich znaczeniem, przeszłością. To była naprawdę ciekawa rozmowa – Polacy i obcokrajowcy siedzieli w kręgach, i chociaż oczywiście był z nami wykładowca-ekspert, to każdy mógł się zaangażować w dyskusję. I myślę, że to jest kierunek, w którym chce iść Massolit.

M.K.: David, czy właśnie to był powód, dla którego zdecydowałeś wkomponować w krakowską przestrzeń Massolit – uznałeś, że brakuje tu takiego miejsca?

D.M.: Co prawda głównym powodem, z którego założyłem księgarnię, była osobista potrzeba, ale… tak, z dzisiejszej perspektywy myślę, że Kraków potrzebował takiego rodzaju przestrzeni – nie do końca krakowskiej, a nawet nie do końca polskiej. Wielu ludzi lubi Massolit właśnie za to, że znajduje się trochę „na zewnątrz” kręgów literackich Krakowa.

M.K.: A co z klimatem najbardziej lokalnym? Jak wam się układa z sąsiadami?

D.M.: Na początku niektórzy myśleli, że jesteśmy czymś w rodzaju szurniętej sekty chrześcijańskiej. Naprawdę słyszałem takie plotki!

Kilkanaście lat temu mieszkali tu zupełnie inni ludzie niż dzisiaj. Kiedy otwieraliśmy Massolit, to była naprawdę biedna okolica, można powiedzieć, że zamieszkana przez klasę robotniczą. Teraz wiele się zmieniło, tamci mieszkańcy się wyprowadzili, zaszło coś w rodzaju gentryfikacji tej części Krakowa.

Więc – jak jest dzisiaj? Myślę, że mamy dobre relacje z sąsiadami (raz zaprosiliśmy jednego z nich na imprezę). Przypominam sobie tylko jedną nieprzyjemną konfrontację: sąsiad wezwał podczas jednej z naszych imprez policję, gdyż jego zdaniem za głośno śpiewaliśmy. Co ciekawe: nie chodziło nawet o sam śpiew, tylko o to, że wzięliśmy na warsztat ukraińskie piosenki, co uznał za prostackie. W każdym razie: ludzie z okolicy tak naprawdę nie pojawiają się w kawiarni. Dla wielu ludzi Massolit pozostaje czymś w rodzaju „zagranicznego” miejsca, w którym nasi najbliżsi sąsiedzi nie czuliby się komfortowo.

L.S.: Raz doszło do incydentu, który świadczył o wrogości wobec Massolitu.

D.M.: Tak, ale to nie byli nasi sąsiedzi. Chodzi o sytuację, która przydarzyła się jednej ze spotykających się u nas grup feministycznych. Nagle pojawili się jacyś goście ze skrajnej prawicy – to było strasznie dziwne, bo podczas spotkania rozmawiano o dwudziestowiecznym Krakowie, aż tu nagle przychodzą łysi kolesie. Tak, jakby nie mogli zaatakować kogoś innego, niż osoby prowadzące akademicką dyskusję.

M.K.: Sporo się o tym mówiło, przykra historia.

D.M.: Wrzucili nawet bombę dymną ze swoją nazwą: Falanga.

M.K.: Słyszałem, że zdarzają się też przyjemniejsze historie – na przykład o tym, że ludzie wywożą wasze śmieci w zamian za kawę.

D.M.: Nie jestem pewien, czy powinniśmy o tym mówić! (śmiech) Problem w tym, że właścicielka naszej kamienicy nie chce segregować śmieci, właściwie nie wiem, dlaczego. Nie chcemy wrzucać wszystkiego do jednego pojemnika – w Massolicie segregujemy absolutnie wszystko. Przez jakiś czas po drugiej stronie ulicy stał „dzwonek” [kontener do segregacji śmieci – przyp. M.K.], ale w końcu ktoś go podpalił. Myślę, że niektórzy ludzie uznają „dzwonki” za brzydkie. W każdym razie zostaliśmy bez segregacji śmieci. Dlatego weszliśmy w układ z panami, którzy się tym zajmują – dajemy im kawę, a w zamian biorą to, co mamy.

M.K.: Świetny sposób.

D.M.: I działa! W ogóle staramy się być ekologiczni – kiedy drukujemy coś na papierze, wykorzystujemy też drugą stronę kartki i robimy inne tego typu rzeczy. Chcemy być odpowiedzialni.

M.K.: Podobno macie też bliskie relacje z Cafe Szafe?

D.M.: Tak, „otworzyli się” kilka miesięcy po nas.

L.S.: Można tam spotkać wielu ludzi przychodzących do Massolitu i pracujących u nas – chodzą tam w wolnym czasie.

D.M.: Nie mamy żadnych wspólnych projektów, chociaż zdarzają się u nich spotkania związane z literaturą. Są dla nas sąsiadami.

M.K.: Czy ktoś z księgarskiego Krakowa współpracuje z wami w jakiś szczególny sposób?

D.M.: Tak, rozpowszechniamy „cudze” książki, zwłaszcza te pochodzące z takich miejsc jak muzeum Galicja albo Austeria. Oni sami mają też swoje księgarnie, w których sprzedają wiele naszych książek. Współpracujemy z księgarnią Tajne Komplety z Wrocławia – i jest szansa, że będziemy z nimi robić coś więcej, podobnie jak z paroma innymi miejscami.

M.K.: Słyszałem, że plany sięgają bardzo daleko – chcecie nawet założyć fundację. Co z tego będzie?

D.M.: Massolit chce być miejscem, w którym spotykają się ludzie. Nie mamy pieniędzy, żeby zapraszać autorów i zapewnić naszym gościom coś więcej, na przykład nocleg. Potrzebujemy na to środków – stąd pomysł, żeby stworzyć fundację, dzięki której będziemy mogli urządzać kolejne wydarzenia. W planach jest nawet zorganizowanie alternatywnego festiwalu literackiego.

L.S.: Takiego, który pokazywałby nie tylko życie literackie w Ameryce, ale też w innych krajach europejskich. Są w Krakowie świetne festiwale mainstreamowe – Conrada i Miłosza, ale myślę, że pozostaje jeszcze sporo miejsca na coś alternatywnego.

D.M.: Ten pomysł sięga korzeni Massolitu. Od początku chcieliśmy, żeby było to miejsce, w którym słychać różne, alternatywne głosy. Myślę tutaj głównie o głosach ze Stanów Zjednoczonych. Gdy zaczynaliśmy kilkanaście lat temu, dostęp do internetu nie był jeszcze niczym powszechnym. Staraliśmy się więc ściągać do Massolitu tzw. trudno dostępną literaturę – chodzi m.in. o książki dotyczące feminizmu, polityki społecznej, ekonomii, pokazujące, że można na świat patrzeć inaczej, niż do tej pory. Taki alternatywny festiwal, o którym wspomniał Lynn, jest właściwie przedłużeniem idei, która przyświecała nam od początku. To też w pewnym sensie przykład bardzo naturalnego rozwoju: byliśmy księgarnią, staliśmy się też kawiarnią, a teraz staniemy się również fundacją prowadzącą działalność kulturalną.

M.K.: Zastanawiam się, czy przydarzyły się wam momenty kryzysowe – w końcu właściciel księgarni, nawet tak nietypowej, musi borykać się z różnymi problemami, w tym tak prozaicznymi jak czynsz etc.

D.M.: To się oczywiście zdarzało, ale było raczej związane z moim, nazwijmy to w ten sposób, osobistym kryzysem. Miałem wrażenie, że prowadzenie księgarni w pewnym sensie blokuje mnie przed robieniem całego mnóstwa innych rzeczy, jakimi chciałbym się zająć. Zaraz jednak pojawiła się cała fala głosów, które „nie zgadzały” się na zamknięcie Massolitu i prosiły mnie, żebym tego nie robił. Zajęliśmy się więc fundacją i rozwijaniem działalności kulturalnej, która daje kompletnie nowe możliwości. Kryzys został więc zażegnany.

L.S.: Tu możesz zobaczyć zresztą naszą pierwszą publikację, Widma, czyli zbiór wierszy polskich i amerykańskich poetów współczesnych w dwujęzycznych wersjach. To owoc naszej współpracy z wrocławską księgarnią o nazwie Tajne Komplety. Bardzo wymagająca i pełna znaczeń literatura, którą zdecydowanie warto poznać.

D.M.: Mamy oczywiście więcej pomysłów na działalność wydawniczą. Między innymi: tłumaczenie na angielski dobrej, polskiej literatury, której nikt do tej pory nie przekładał. Dlatego też pomaga nam pisarz i tłumacz Soren Gauger, który dobrze orientuje się w polskiej literaturze, np. tej z lat trzydziestych i czterdziestych ubiegłego wieku.

M.K.: Czy są jakieś grupy odbiorców, o które szczególnie będziecie zabiegać, rozwijając waszą działalność?

D.M.: Cóż, o to się akurat nie martwię. Kraków jest miastem typowo akademickim, więc osób zainteresowanych naszymi propozycjami nie powinno zabraknąć. W pewnym sensie na naszych oczach rośnie nowe pokolenie potencjalnych słuchaczy i czytelników. Muszę przy okazji przyznać, że dokonała się spora zmiana, jeśli chodzi o znajomość języka angielskiego. Wielu młodych Polaków opanowało go na naprawdę wysokim poziomie i jest to już właściwie standard.

M.K.: Widziałem w waszej księgarni rzecz pod tytułem Weird Things Customers Say in Bookshops. No właśnie, pamiętacie jakieś nietypowe sytuacje lub zabawne pytania?

D.M.: Przypominam sobie, że niedawno jedna pani szukała Biblii. Mamy kilka rodzajów Biblii: protestancką, żydowską, czyli Tanach; HarperCollins Study In Bible [wydanie Biblii z opracowaniem – przyp. M.K]. i inne, ale… katolickiej akurat w tym momencie nie było. Panią bardzo to oburzyło – była przekonana, że jedyna Biblia, jaka istnieje, to właśnie ta katolicka. Kuba, nasz barman, opowiadał ostatnio o czymś jeszcze…

L.S.: Tak, o kliencie, który poszukiwał komiksowej biografii papieża…

D.M.: Nie wiem, czy coś takiego istnieje, ale chciałbym to zobaczyć! Przypomina mi się jeszcze klientka, która co prawda nie zadawała dziwnych pytań, ale za to… wydawała dźwięki jak kura. Naprawdę, była tutaj prawie codziennie. A co najlepsze: robiła to w taki sposób, że początkowo nie dało się stwierdzić, że to właśnie ona wydaje te dźwięki. Chyba tego nie kontrolowała. To było niesamowite.

Kategorie: Wywiady
Obszary strategicznego rozwoju: