Dwaj rozmówcy przedstawiający Matras przy krakowskim Rynku z dwóch wyjątkowych perspektyw. Wojciech Koranowicz, dyrektor księgarni, oraz profesor Aleksander Krawczuk, stały gość, znający to miejsce od dzieciństwa dzielą się swoimi doświadczeniami (a przy tym radami dotyczącymi alkoholu, seksu i książek).
Michał Koza: Kiedy tutaj wszedłem, zobaczyłem długi korytarz między półkami książek. Na jego końcu siedział pan profesor – stały gość tej księgarni, który od lat przychodzi tutaj rano, żeby zacząć dzień od porannej whisky. Jak to się zaczęło?
Profesor Aleksander Krawczuk: Kiedy byłem małym chłopcem, często przechodziłem obok tego miejsca. Patrzyłem na wystawę, na której pokazywano baśnie i opowieści dla dzieci, i zastanawiałem się: „Kiedy mnie będzie stać na kupno książki?”. No i się doczekałem. Jestem klientem tej księgarni od lat ponad osiemdziesięciu, mam dziewięćdziesiąt cztery lata, natomiast pierwsze książki kupiłem, mając lat około dziesięć. Starszego i wierniejszego klienta to tutaj nie ma. Znam różne okresy tej księgarni, nawet gdy była to księgarnia niemiecka. Bardzo sobie chwalę to miejsce – to mój stały przystanek po spotkaniu z kolegami. Zaglądam tu o jedenastej, przeglądam nowości, czasem coś kupię. Pan Wojciech, który ma tutaj wykaz moich zakupów, powiedział, że zostawiłem tutaj samochód. Co prawda używany, ale samochód! To już coś znaczy.
M.K.: Co się zmieniło w tym czasie?
Profesor: Wcześniej nie było takiego dostępu do półek, były lady, teraz ta przestrzeń jest dużo bardziej otwarta ku klientom. Nawet pomysł z tą kawiarenką jest idealny, bo człowiek chce przysiąść spokojnie, przeglądnąć książkę, po drodze napije się kawy… A co do whisky: ja dożyłem swojego wieku właśnie dzięki temu, że żyję według dewizy: seks, alkohol i książki. Seks co najmniej do osiemdziesiątki, potem wystarczą marzenia o seksie. Alkohol obowiązkowo dwa razy dziennie. Preferuję koniak, bo wino mnie jakoś usypia. No i dzięki temu zaglądam tutaj przez prawie całe swoje życie. Wie Pan, bo naprawdę niesamowite jest to, że urodziłem się tutaj w centrum Krakowa, w Rynku Głównym, numer 15.
Tutaj czuje się obecność książki, czytelników i bibliomanów. To jest miejsce, uszanujmy to, wyjątkowe – nie tylko w skali polskiej. Inne miejsca zmieniają swój charakter i znikają, powstają nowe, a to trwa. I proszę to szanować i zaglądać tutaj tak, jak ja – codziennie. I czasem proszę kupić książkę. Nie za często, bo byłoby im za dobrze.
M.K.: Trochę znam tę bibliomanię, studiuję literaturoznawstwo i rzadko wychodzę z takiego miejsca bez książki.
Profesor: A ja mam hałdy, stosy książek. Na szczęście dla mnie jest tutaj coraz mniej tego, czego bym nie miał, a mieć musiał. Na przykład coś o „chińszczyźnie”, bo ostatnio zakochałem się w Chinach.
Wojciech Koranowicz: No bo książki o Chinach i do nauki chińskiego nie wychodzą aż tak często.
Profesor: A kierownik, człowiek świętej cierpliwości, musi mnie tu znosić codziennie, choć rzadko coś kupuję. Toleruje moją obecność i nawet życzliwie przyjmuje.
M.K.: Myślę, że więcej, niż toleruje.
Profesor: No, w pewnym sensie, to on jest moim wirtualnym synem.
M.K.: Jak to? Niepodobny.
Profesor: Bo ma moje pozytywne geny. Geny życzliwości dla ludzi, cierpliwości.
M.K.: Najpierw przychodził pan tutaj i oglądał wystawę, a potem miał już swoją półkę profesorską.
Profesor: Najważniejsze było dla mnie to, że przeglądam nowości, obcuję z książką i mogę tu porozmawiać z wyjątkowo sympatyczną obsługą. Mówię to nie dla tego, że liczę na jakiś procent zniżki – to jest fakt. Pan Wojciech jest bardzo kompetentny, bardzo życzliwy klientom. Można spokojnie wejść, porozmawiać, no a czasem wypadałoby również coś kupić.
M.K.: A co właściwie pan lubi w tym przeglądaniu książek?
Profesor: Zawsze można trafić na coś niezwykłego. Kupuję książki popularnonaukowe z bardzo różnych dziedzin: kosmologia, teoria ewolucji, czasem książki podróżnicze, biografie. Ale teraz bardzo wysoko stawiam poprzeczkę, bo jak patrzę na te stosy książek w domu, to myślę sobie, ile kłopotu będzie z tym miała moja żona po moim odejściu. Jak by nie było, mam 94 lata, a wciąż zdarza się, że kupię książkę. Nawet, jeśli nie wszystkie książki się przeczyta, to czasem warto zapoznać się z jakąś bardzo dziwną tematyką, to gimnastykuje umysł. Ludzie tego nie doceniają, bo gapią się w telewizję, a to jest zawsze bierny odbiór. Natomiast książka zmusza do pewnego wysiłku, czyli czytania, uwagi itd. Dużo temu zawdzięczam. Rozmawia pan ze starcem, który ma 94 lata, a wypowiada się jeszcze względnie sensownie – to zasługa między innymi codziennej gimnastyki książkowej.
M.K.: Tak. A jakie ma pan wymagania wobec książki?
Profesor: Nie mam specjalnych, bo, jak już wspomniałem, nie czytam powieści, czytam książki popularnonaukowe i to nawet te z odległych mi dziedzin wiedzy, np. z zakresu przyrodoznawstwa. Tak samo wygląda sprawa w wypadku języków obcych. Chińszczyzna mnie bardzo interesuje, bo jestem z wykształcenia filologiem klasycznym i historykiem, więc znam grekę, łacinę, ale dopiero języki nieindoeuropejskie, z odmiennym słownictwem, naprawdę pobudzają do myślenia. Znam jeden bardzo ważny wyraz po chińsku: „Xièxie” – to znaczy „dziękuję”. Anglikom czy Niemcom trudno to wymówić, bo nie mają tego miękkiego „s”, które my i Chińczycy mamy.
M.K.: I możemy razem zamęczać obcokrajowców wymową. Co musi mieć w sobie księgarz, żeby wejść z nim w taki bliski kontakt, jak z panem Wojciechem?
Profesor: No cóż, to jest bardzo trudny zawód, bo wymaga orientacji w tym, co się aktualnie posiada – trzeba stale te książki przeglądać i wyczuwać, co danego klienta może zainteresować. Trzeba mieć też szczególną intuicję i radzić sobie z napływem nowości. To jest duży wysiłek – niech pan sobie wyobrazi, że musi pan codziennie przejrzeć kilkanaście pozycji. Darzę wielkim szacunkiem pracownika, który jest i kompetentny, i życzliwy nawet dla takich klientów jak ja – stale molestujących, rzadko kupujących.
W.K.: Nie mogę jednak powiedzieć, ze jestem dziś takim księgarzem, jak niegdyś. Moja rola jako zarządzającego księgarnią zmienia się. Muszę nie tylko wiedzieć coś o książkach, ale i orientować się, jak i które się sprzedają, muszę je odpowiednio wystawiać, promować, zajmować się całym PR-em. Dawniej wchodziło się po prostu do księgarni i kupowało książkę. Teraz trzeba się przebijać, wykorzystywać nowe narzędzia internetowe. Kiedyś, gdy organizowałem spotkanie z autorem, to pisałem do gazet. Teraz takich informacji się nie umieszcza.
M.K.: Księgarnia znajduje się w najbardziej ruchliwym punkcie miasta, przy krakowskim Rynku – jakich ludzi tutaj spotykacie?
W.K.: Właściwie wszystkich. Zarówno tubylców, stałych klientów, jak i zupełnie przypadkowych ludzi oraz turystów, którzy przechodzą przez Rynek. Ale najwierniejszy i najstarszy jest Pan Profesor.
Profesor: Jak na tak wielką populację profesorów w tym mieście, to zaledwie procencik tutaj zagląda.
M.K.: Najdziwniejsza sytuacja związana z klientami?
W.K.: Hm… Zdarzają się ludzie, którzy przychodzą z zapytaniem o parasole.
M.K.: A zdarzają się klienci, którzy pamiętają te stare czasy księgarni, przychodzą tu z sentymentu i z sentymentem?
W.K.: Oczywiście. Mnóstwo ludzi nazywa tę księgarnię „Gebethnerem” lub „po schodkach”. Ostatnio odwiedziła mnie pani, której ciocia pracowała tu około siedemdziesiąt lat temu. Przyniosła mi zdjęcia z 1947 roku. Znałem już te fotografie, bo dostałem je od Stanisława Czarnieckiego, który również zajmował się wydawaniem i sprzedażą książek w czasie wojny. Doskonale pamiętał te czasy, gdy księgarnia była niemiecka i zarządzał nią księgarz Alfred Fritzsche z Wrocławia (Breslau). Fritzsche był Niemcem, ale pracowali tu Polacy – to wiem od pana Konrada Siermontowskiego, który był ostatnim pracownikiem Gebethnera i opowiadał mi, jak to wyglądało w okresie okupacji. Mówił np., że gdy Niemcy uciekli z Krakowa, księgarnię zostawiono z drzwiami otwartymi na oścież. Można było wejść i zabrać sobie wszystkie książki, bo nikogo tutaj nie było.
M.K.: Mocna tradycja, niewiele miejsc księgarskich ma takie tło historyczne. W jaki sposób to dzisiaj wraca?
W.K.: Przede wszystkim próbujemy zachować dawny charakter księgarni, z zaangażowaną obsługą, która zna się na książkach i potrafi doradzić. Staramy się też o to, aby książki, które sprzedajemy, miały odpowiednią wartość literacką i merytoryczną. No i oczywiście ważna jest atmosfera oraz wnętrze, w tym pamiątki związane z dawną księgarnią. Odwiedzają nas ludzie, którzy przychodzili tu kiedyś ze swoimi rodzicami, a teraz przychodzą ze swoimi dziećmi. To od nich dowiedziałem się na przykład, że Gebethner robił tu witryny tematyczne. Od kiedy tu jestem, a więc od 2000 roku, również aranżuję witrynę tak, aby przekazywała jakieś treści, przyciągała klienta. Unikam układania książek ot tak, bo jest to dla mnie zupełnie bez sensu.
M.K.: To się chyba sprawdza, bo ostatecznie przy Rynku, oprócz Kuranta, została tylko wasza księgarnia – jak to się stało?
W.K.: Na początku XVII wieku były tu dwadzieścia cztery punkty sprzedaży książek. Rynek się zmienia i miasto też – jest bardziej nastawione na ruch turystyczny. Pojawia się coraz więcej restauracji i miejsc niezwiązanych z handlem. Teraz nie idzie się do „miasta” na zakupy. Coraz mniej jest na Starym Mieście stałych mieszkańców, coraz więcej przechodniów. Czasy się zmieniają. Obecnie w Rynku zameldowanych jest zaledwie czterdzieści pięć osób.
M.K.: Co z tym może zrobić księgarz? Przystosować się?
W.K.: Adam Zagajewski mówił mi kiedyś, że w Ameryce, jeśli w księgarni nie ma kawiarni, ludzie są zdziwieni. Mamy salę Wisławy Szymborskiej – są tu jej rupiecie i wyklejanki. W części dedykowanej Miłoszowi mamy natomiast zdjęcia i rękopisy, no i książki. Stworzyliśmy takie miejsce, które może przyciągnąć nie tylko krakusów, ale i turystów. Ze względu na nich powiększyliśmy asortyment książek obcojęzycznych związanych z historią Krakowa, map, przewodników, albumów itp.
M.K.: Oprócz tego, że można tu przyjść, usiąść i poczytać, dzieje się coś jeszcze?
W.K.: Regularnie organizujemy spotkania z różnymi autorami. W zeszłym roku odbyło się ich aż sześćdziesiąt. Są też muzyczne wtorki w pierwszy wtorek miesiąca, na które zapraszamy młode zespoły. Staramy się również pomagać bibliotekom i domom kultury, fundując im egzemplarze na nagrody.
M.K.: I pewnie zdobywacie sobie przyjaciół z literackiego świata.
W.K.: Oczywiście. Mamy książki z autografami. Często przychodzą do nas autorzy krakowscy i z radością podpisują egzemplarze. Gościliśmy między innymi Szymborską, Mrożka, Lema, Kapuścińskiego. Obecnie zachodzą tu i podpisują książki m.in.: Adam Zagajewski, ks. Adam Boniecki, Andrzej Mleczko, Mieczysław Czuma i Leszek Mazan, Michał Heller, Marek Krajewski, Roma Ligocka, Jan Nowicki, Michał Rusinek, Andrzej Stasiuk, Wojciech Bonowicz, Ewa Lipska, Krzysztof Jakubowski, Wojciech Nowicki i oczywiście Aleksander Krawczuk.
M.K.: Zastanawiam się, co będzie dalej, po modelu „książka plus kawa”?
W.K.: Cały czas trzeba podnosić poziom, bazujemy na wymagających klientach. Codziennie trzeba wymyślać coś nowego. Jak będzie wyglądać przyszłość? Mam nadzieję, ze stacjonarne księgarnie przetrwają. Ta, o której mówimy, przetrwa na pewno, bo ma do zaoferowania coś więcej niż tylko pokazywanie książek. Jesteśmy też w pewnym sensie muzeum – najstarszą księgarnią w Europie, co też jest naszą zaletą. Wielu ludzi przychodzi tutaj zrobić sobie zdjęcia, zwiedzać.
M.K.: Które później trafiają na Instagram. Co może dać książka nowym mediom – i odwrotnie?
W.K.: Na pewno trzeba uczestniczyć w nowych mediach. Obecnie coraz więcej ludzi korzysta z internetu, każdy ma smartfona. Dlatego docieramy do tych osób właśnie przez portale społecznościowe. Zamieszczamy informacje o nowościach, o książkach, które warto przeczytać, zdjęcia witryn, zapraszamy na spotkania, mamy też swój kanał na YouTubie, na którym pokazujemy relacje ze spotkań z autorami, z muzycznych wtorków i innych wydarzeń.
M.K.: A czy widzi pan, panie profesorze, w Krakowie inne miejsca, które można by porównać do tej księgarni? Zna pan ludzi, którzy podobnie podchodzą do książek?
Profesor: Miłośników książki w Krakowie, dzięki Bogu, nie brakuje. Ale ja wstępuję zwykle tylko do tej księgarni, bo jest mi po drodze. Jest jeszcze drugie takie miejsce – Logos, gdzie czasem pojawiają się książki po grecku, np. wydania Pisma Świętego – lubię tam zaglądać, bo to bardzo wyspecjalizowana księgarnia. Czasem jednak myślę, że w moim wieku to powinienem się zastanawiać, jak te książki rozdawać, a nie kupować. Już chyba niezbyt wiele książek przeczytam.
M.K.: Ale jeszcze setne urodziny mógłby tu pan świętować.
Profesor: Polecam się panu Wojtkowi, może by przygotował coś na moje setne urodziny?
W.K.: Sto procent rabatu!
Profesor: Tak, było nawet takie hasło: „Kto prawdy szuka, czyta Krawczuka”.